Regionalizmy to naturalny element języka, świadczący o jego bogactwie i różnorodności. W poszczególnych regionach, różnice językowe dają świadectwo kultury, historii i odrębności danego rejonu.
Nawet najprostsze słowo może się znacznie różnić w zależności od tego, w jakich stronach kraju się znajdziemy. Doskonałym przykładem jest pospolity ziemniak.
W gwarze poznańskiej jest to pyra, w górach mówi się grula, na Kaszubach są to bulwy, mało popularne, lecz spotykane na Kresach Wschodnich jest określenie barabola. Oczywiście słowa ziemniak lub kartofel(to akurat zapożyczenie z niemieckiego) zostaną zrozumiane w całej Polsce.
Trochę inaczej jest z pieczywem, o czym dane mi było się niedawno przekonać. Przeprowadziłam się z Łodzi do Krakowa i chciałam kupić na śniadanie angielkę. Nigdzie jej nie było, a była za to weka. To teraz należy się wyjaśnienie, co to jest angielka. Otóż to białe pszenne pieczywo, forma pośrednia między chlebem, a bagietką. W innych rejonach kraju jest znana, jako bułka wrocławska, bułka paryska, baton, bina, francuz, gryzka, kawiorka, linga.
Na zakupach w innym od rodzinnego mieście, możemy też zostać niezrozumiani, gdy poprosimy o zapakowanie zakupów. W zależności od regionu, pakują je do zrywek, siatek, reklamówek, jednorazówek, torebek, foliówek. Przyznam, że w okolicach Kielc, mocno mnie słowo zrywka zdziwiło, aczkolwiek ma ono sens, jeśli spojrzymy na system, w jakim takie torebki foliowe są przechowywane przy sklepowych kasach.
A co nosimy na stopach w mieszkaniu? Otóż w Łodzi nosi się kapcie, ale już w okolicach mojej babci na Kujawach są to laczki. Inne znane określenia to łapcie, bambosze, pantofle, lacie, papucie, ciapy lub po prostu buty.
Odwieczna walka na słowa trwa pomiędzy mieszkańcami Krakowa, a reszty Polski, jeśli chodzi o wychodzenie na zewnątrz. Oni wychodzą na pole, Ślązacy na plac, a pozostali, na dwór.
Zdarzyło mi się też spotkać z wyrazami kompletnie dla mnie niezrozumiałymi, a sama też wywołałam konsternację u słuchaczy. W gwarze poznańskiej zaskoczyło mnie ostrzytko – a to nic innego jak temperówka oraz określenie listonosza, jako listowy.
Ja z kolei zostałam kompletnie niezrozumiana, gdy w ramach integracji w pracy zaproponowałam grę w trambambulę – jest to łódzkie określenie popularnych piłkarzyków. Wciąż też zdarza mi się powiedzieć, że nie kupuje biletu, bo mam migawkę– regionalizm łódzki na bilet miesięczny, kartę miejską.
Ale muszę przyznać, że zgodnie z powiedzeniem: „Kiedy wejdziesz między wrony…”, coraz częściej zdarza mi się wychodzić na pole.